Niedawno otrzymałam książkę Marka Szymaniaka Zapaść. Reportaże z mniejszych miast. Chwilę wcześniej słyszałam już o niej. Obiło mi się o uszy, że piszą o Bielawie w kontekście zapaści i to miałoby wyjaśnić wszelkie nieszczęścia... Rzeczywiście tytuł i okładka skłaniałyby w jakimś sensie do takich przemyśleń i może dawałyby przyzwolenie na zbiorowe marudzenia. Postanowiłam bliżej się temu przyjrzeć. Czyżbym mieszkała w innej Bielawie?

Wracając do samej okładki, mimo kolorowego bloku mieszkalnego, Plac Wolności w Bielawie wydaje się być szary, opustoszały, nieciekawy. I gdyby nie przedwojenne fotografie, ukazujące tłumy odwiedzające w tym miejscu targowisko, można byłoby dać wiarę, że żadna żywa dusza nie prowadzi tu teraz działalności. Z drugiej strony, gdyby zmienić perspektywę lub wybrać się nieopodal, od strony ulicy Stefana Żeromskiego naszym oczom ukazałoby się odnowione jakiś czas temu obecne targowisko, które we wtorki, czwartki i soboty tętni życiem. Kierując się możliwym obiektywizmem, Bielawa swoje tak zwane centrum mogłaby poszerzyć albo rzeczywiście nadać mu jakąś nową formę, aby Plac Wolności nie był pełen życia tylko od święta? Swoją drogą, Bielawa oferuje tak wiele atrakcyjnych miejsc, że skupianie się wyłącznie na pojedynczym ujęciu jest, krótko mówiąc, niesprawiedliwe. Gdyby Autor wybrał się tego dnia, na przykład, do Parku Miejskiego, możliwe, że zobaczyłby wielu spacerowiczów lub biegaczy. A może ktoś akurat korzystałby z parku linowego lub roweru wodnego. A może nawet zobaczyłby dzieci bawiące się na placu zabaw lub uprawiające sport na Skateparku lub Miasteczku Rowerowym. Mógłby przyjść do parku wczesnym wieczorem i a nuż nakarmić duszę koncertem poetyckim. Za jakiś czas Autor mógłby nawet skorzystać z tężni solankowej, a później zagrać partyjkę szachów na specjalnie do tego przygotowanym stole. Z pewnością Park Miejski w Bielawie tętni życiem. A gdyby tego dnia Autor wybrał się na Camping Sudety, to w upalny dzień zobaczyłby tłumy korzystające z basenu lub plaży przy zbiorniku. Być może zobaczyłby ludzi grających w tenisa albo koszykówkę. Mógłby też zrobić grilla na wyspie, zaraz po tym, jak wypróbowałby tor do wakeboardu. Z pewnością i to miejsce w Bielawie pełne jest życia. A może Autor chciałby powędrować po okolicznych górach, a później spędzić noc w jednej z przepięknych i historycznych willi oraz zasmakować lokalnych produktów. I tak dalej... Ktoś mógłby mi tu zarzucić tkliwość. Tak, nie brakuje mi chyba wdzięczności i radości w dostrzeganiu tego, co nas otacza. Jednego mi tylko bardzo brak. Czegoś, o co w różnych sposób, oficjalny lub bardziej artystyczny, zabiegaliśmy. O przywróceniu właściwej pamięci o zakładach włókienniczych, będących niegdyś znakiem rozpoznawczym naszego miasta na tle całego kraju. Wiele razy poruszaliśmy ten temat na blogu. I od tego wątku rozpoczyna się książka Marka Szymaniaka.

Bohaterką jednego z fragmentów jest sześćdziesięcioośmioletnia mieszkanka Bielawy. Była pracownica Bielbawu. Świadek jego upadku. W jej wypowiedziach odnajdziemy tęsknotę za tym, co było i już nie wróci. Ale nie chodzi tu wyłącznie o ściany zakładu, lecz o bliskich, którzy w pewnym momencie wyjechali zagranicę za tak zwanym lepszym życiem. Wydaje mi się, że rozumiem ten sentymentalizm, choć z innej perspektywy - wnuczki babci, która pracowała tam całe swoje życie. Dla wielu bielawian ogłoszenie upadłości zakładów wiązało się z żałobą po utraconym życiu, stylu bycia, sensie... Faktem jest, że wtedy bezrobocie w Bielawie wzrosło, przecież każdy znał blisko kogoś, kto pracował w zakładach i może każdy miał kogoś, kto wyjechał za pracą. Bez żadnych wątpliwości Bielawa była znana z przemysłu włókienniczego. Mówiło się, że Bielawa to miasto kominów. Gdzieniegdzie jeszcze kominy stoją... Historia umiera po cichu. Nie musielibyśmy się wstydzić po tym, co zostało, gdyby pamięć o ludziach i ich pracy znalazła w naszym mieście odpowiednie miejsce. Wyraziliśmy to w pewnym projekcie.

Dalej odnajdziemy fragment opisujący działania Spółdzielni Mieszkaniowej w Bielawie. To optymistyczny fragment. Traktuje z jednej strony o historii oraz idei powstania tego typu spółdzielni, a ponadto daje nadzieję na poprawę warunków mieszkaniowych w mieście. Bielawa zmienia się, to pewne. Możemy być jedynie świadkami albo inicjatorami tych zmian. 

Podoba mi sposób zaprezentowania reportaży. Mam wrażenie, że Autor nie ocenia, nie poucza ani nie ośmiesza miejsc, które przedstawia. To, w jaki sposób odbierane będzie nasze miasto, zależy w dużym stopniu od ludzi, którzy je zamieszkują. Dbanie o lokalne środowisko, poczucie więzi między mieszkańcami, miłe słowa czy gesty, dostrzeganie pozytywnych stron i konstruktywna krytyka - życzyłabym sobie takiego podejścia.

W podsumowaniu odniosę się do wyrazów bliskoznacznych... Raczej nie powiedziałabym, że w naszym mieście panuje paraliż. Wręcz przeciwnie, dostrzegam ogromny rozwój. Nie określiłbym mieszkańców mianem tych, co utracili siłę i bezczynnie żyją z dnia na dzień. Spotykam wielu ludzi z pasją i pomysłami, którzy przeznaczają swój czas dla dzieci i seniorów z naszego miasta. W pewnym sensie każdy może znaleźć coś dla siebie. Może czasami pojawia się jakaś słabość, kiedy kolejna zrujnowana pozostałość po zakładzie pada i nie pozostawia po sobie należytego śladu.

oprac. Żona /11.07.2021/